Ci, którzy „wierzą” w genetyczne podłoże zespołu deficytu uwagi (ADD, od ang. atten- tion deficit disorder) tłumaczą jego przyczyny złymi genami; pozostali obwiniają za nie złe rodzicielstwo. Aura niejasności, a nawet wrogości, otaczająca publiczną debatę na temat tego zespołu, zniechęca do racjonalnej dyskusji o tym, jak środowisko i dziedziczność mogą wzajemnie wpływać na neurofizjologię dzieci dorastających w zestresowanych rodzinach, w podzielonym i wywierającym silne presje społeczeństwie oraz w kulturze, która w miarę zbliżania się do przełomu tysiącleci zdaje się coraz bardziej zwariowana.
Sam mam zespół deficytu uwagi i został on także stwierdzony u trojga moich dzieci. Nie sądzę, by ADD było kwestią tylko złych genów czy złego rodzicielstwa, ale wierzę, iż geny i rodzicielstwo mają znaczenie. Neurobiolodzy ustalili, że ludzki mózg nie jest programowany tylko przez biologiczną dziedziczność, jego obwody są bowiem kształtowane przez to, co dzieje się po przyjściu dziecka na świat, a nawet wtedy, gdy wciąż jest ono w macicy. Na formowanie się mózgu dzieci znacząco wpływają stany emocjonalne rodziców i sposób ich życia, choć oni sami często mogą nie dostrzegać lub nie umieć kontrolować tak subtelnych i nieświadomych wpływów. Na szczęście dzięki stworzeniu warunków do pozytywnego rozwoju można przyczynić się do dużych zmian w obwodach mózgu dziecka czy nawet osoby dorosłej.
Po wzmiance o środowisku szybko pojawia się kwestia winy. „Twoim zdaniem to wina rodziców?” – padają od razu pytania. Zbytnim uproszczeniem jest sądzić, że jeśli coś jest nie tak, musi znaleźć się winny. Rodzicom dzieci z ADD, osaczonym ze wszystkich stron osądami wynikającymi z niezrozumienia, krytykanctwem przyjaciół, rodziny, sąsiadów,
nauczycieli czy nawet nieznajomych na ulicy, nie pomoże jeszcze jeden wytknięty w ich stronę palec. Ta książka tego nie robi.
Pewien lekarz z Ontario przedstawił ojcu dziewięciolatki z zespołem deficytu uwagi niezwykle trafną analogię. Wyobraź sobie – powiedział – że stoisz pośrodku bardzo tłocznego pomieszczenia. Wszyscy wokół mówią. Nagle ktoś pyta cię wprost: „Co powiedziała ta konkretna osoba?”. Właśnie tak to wygląda w mózgu kogoś z ADD i tak wygląda u twojego dziecka. Podobną analogią można zilustrować sytuację rodziców dzieci z ADD: tkwisz w samochodzie pośrodku wielkiego, ruchliwego skrzyżowania, ale silnik zgasł i robisz, co możesz, żeby go znowu odpalić. Wszyscy trąbią i krzyczą ze złością, ale nikt nie kwapi się pomóc. Może nikt nie wie jak.
Jako rodzice dokładający wszelkich starań, by wychować dzieci w poczuciu miłości i bezpieczeństwa, nie chcemy dźwigać jeszcze cięższego brzemienia winy niż dotychczas. Trzeba nam mniej winy, a więcej świadomości na temat możliwości wykorzystania odpowiedniej relacji rodzic–dziecko do pobudzania rozwoju emocjonalnego i poznawczego naszych dzieci. Książka Rozproszone umysły została napisana w celu krzewienia takiej świadomości. Rozproszone umysły napisałem też z myślą o dwóch innych gronach czytelniczych.
Jeszcze cztery lata temu miałem podobne pojęcie o zespole deficytu uwagi jak typowy północnoamerykański lekarz, czyli prawie żadne. Wiedzę na ten temat zgłębiłem dzięki jednemu z tych zrządzeń losu, które wcale takie losowe nie są. Jako felietonista medyczny w gazecie „The Globe and Mail” postanowiłem napisać artykuł o tym dziwnym schorzeniu po tym, jak pewna znajoma pracownica opieki społecznej, u której niedawno je stwierdzono, zrelacjonowała mi swoją historię. Pomyślała, że będę nią zainteresowany – a raczej intuicyjnie wyczuła, że tak się stanie. Jeden felieton rozrósł się do czterech.
Zanurzenie palca w tym temacie pozwoliło mi znienacka zrozumieć, że tkwiłem w nim przez całe życie po uszy. Uświadomienie sobie tego można nazwać etapem objawienia chorego na ADD – swoistą autodeklaracją, cechującą się uniesieniem, wglądem, entuzjazmem i nadzieją. Wydawało mi się, że odnalazłem drogę do mrocznych zakamarków swojego umysłu, w których bez ostrzeżenia rodzi się chaos miotający we wszystkie strony myślami, planami, emocjami i zamierzeniami. Czułem, że odkryłem coś, co odkąd pamiętam, uniemożliwiało mi osiągnięcie psychologicznej spójności – bycia całością i połączenie nieharmonijnych fragmentów mojego umysłu.
Umysł dorosłego z ADD nigdy nie odpoczywa – fruwa niczym obłąkany ptak, zatrzymując się na chwilę tu i tam, lecz nigdy na dość długo, by się zadomowić. Brytyjski psychiatra R.D. Laing napisał, że ludzie boją się trzech rzeczy: śmierci, innych ludzi i własnych umysłów. Strwożony swoim umysłem zawsze bałem się spędzenia z nim choć chwili sam na sam. Zawsze musiałem mieć pod ręką książkę niczym wytrych, na wypadek gdybym został uwięziony, czekając w dowolnym miejscu, choćby przez minutę, w kolejce do okienka w banku czy do kasy w supermarkecie. Nieustannie podrzucałem umysłowi jakieś ochłapy, by mógł się posilić – jak okrutnej i złowrogiej bestii, która nie mając nic innego na ząb, natychmiast się na mnie rzuci. Nigdy nie umiałem żyć inaczej.
W szoku związanym z samopoznaniem, jakiego doświadcza wielu dorosłych, dowiedziawszy się o ADD, jest tyleż radości, co bólu. Pozwala ono po raz pierwszy w spójny sposób wytłumaczyć sobie upokorzenia i porażki, niezrealizowane plany i niedotrzymane obietnice, porywy maniakalnego entuzjazmu, które giną we własnym szalonym tańcu, pozostawiając po sobie emocjonalne szczątki; pozornie niedający się opanować chaos, który panuje w działaniach, mózgu, samochodzie, w pokoju i na biurku.
Zespół deficytu uwagi zdawał się wyjaśniać wiele moich wzorców zachowań, procesów myślowych, infantylnych reakcji emocjonalnych, pracoholizm i skłonności do innych uzależnień, nagłe wybuchy złego humoru i zupełnej nieracjonalności, konflikty w małżeństwie oraz podejście do dzieci rodem z opowieści o Jekyllu i Hydzie. Tłumaczył też moje poczucie humoru, które potrafi zaiskrzyć z zaskoczenia i rozbawić ludzi do rozpuku albo trafić w kompletną próżnię czy też – jak mawiają Węgrzy – być niczym groch rzucony o ścianę. Wyjaśniał też moją dziwną skłonność do obijania się o framugi, uderzania głową w półki, upuszczania przedmiotów i wpadania na ludzi, zanim się zorientuję, że przede mną stoją. Przestała być tajemnicą moja nieudolność podążania za wskazówkami czy choćby ich zapamiętania albo paraliżująca złość, gdy mam do czynienia z instrukcjami obsługi nawet najprostszych urządzeń. Nade wszystko zaś uświadomienie sobie tego pozwoliło mi znaleźć wyjaśnienie dla trapiącego mnie od dawna przeczucia, że dziwnym trafem nigdy nie udało mi się w pełni spożytkować swego potencjału w zakresie wyrażania siebie i samookreślenia – tej właściwej dorosłemu z ADD świadomości, że ma jakieś uzdolnienia, spostrzeżenia albo trudne do zdefiniowania pozytywne cechy, do których można byłoby dotrzeć, gdyby nie krótkie spięcie w obwodach. „Wystarczy mi połowa mózgu, żeby to zrobić” – zwykłem żartować. Ale to nie był żart. Właśnie tak robiłem mnóstwo rzeczy.
Moja droga do diagnozy była podobna do tej, jaką pokonuje wielu innych dorosłych z ADD. Dowiedziałem się o tym schorzeniu nieledwie przypadkiem, zbadałem je i szukałem u specjalistów potwierdzenia, że moje domysły na własny temat są zasadne. Tak niewielu lekarzy i psychologów orientuje się w kwestiach zespołu deficytu uwagi, że zanim ludzie znajdą kogoś, kto może postawić kompetentną diagnozę, często stają się ekspertami samoukami. Miałem szczęście. Jako lekarzowi łatwiej było mi przemierzać
medyczny labirynt i szukać najlepszych źródeł pomocy. W ciągu kilku tygodni od napisania artykułów na temat ADD zostałem zbadany przez znakomitą psychiatrę dziecięcą, która przyjmuje również dorosłych z tym zaburzeniem. Potwierdziła moją diagnozę i przystąpiła do leczenia, zaczynając je od przepisania ritalinu. Wyjaśniła mi też, jak niektóre moje życiowe wybory nasiliły tendencje do ADD.
Moje życie, podobnie jak wielu dorosłych z ADD, przypominało żonglerkę ze starych programów z Edem Sullivanem – tę z mężczyzną kręcącym talerzami na kijkach. Żongler dokładał kijków i talerzy, gorączkowo uwijając się między nimi, bo każdy kijek, coraz chwiejniejszy, groził przewróceniem. Nie da się tego robić w nieskończoność – któryś kijek wreszcie wymyka się spod kontroli, talerze pękają albo sam żongler upada. Coś trzeba odpuścić, lecz osobowość ADD ma problem z odpuszczaniem czegokolwiek. W odróżnieniu od żonglera nie potrafi zejść ze sceny.
Niecierpliwość i nieznajomość charakterystycznych dla ADD objawów sprawiły, że
zacząłem leczyć się sam jeszcze przed oficjalną diagnozą. Zespół deficytu uwagi cechuje konieczność podejmowania szybkich działań, rozpaczliwe dążenie do natychmiastowego osiągnięcia tego, czego w danym momencie się pragnie – czy jest to przedmiot, czynność, czy relacja. Poza tym jest coś jeszcze, co zostało świetnie wyrażone przez kobietę, która kilka miesięcy później przyszła mi z pomocą. „Dobrze jest choć przez chwilę od siebie odpocząć” – powiedziała, a ja doskonale rozumiałem, co ma na myśli. Pragnie się uciec od męczącego umysłu, w którym wiecznie coś się kotłuje i kłębi.
W dniu, w którym dowiedziałem się o zespole deficytu uwagi, wziąłem wyższą niż zalecana dawkę ritalinu. Po kilku minutach miałem przypływ euforii i poczucie własnej obecności; postrzegałem samego siebie jako pełnego uważności i miłości. Moja żona uznała, że zachowuję się dziwnie. Jej pierwsze słowa brzmiały: „Wyglądasz, jakbyś się naćpał”.
Decydując o dawce ritalinu, nie byłem niedouczonym nastolatkiem, tylko ponadpięćdziesięcioletnim spełnionym i szanowanym lekarzem rodzinnym, którego felietony z opiniami medycznymi chwalono za wnikliwość. Praktykując medycynę, kładłem ogromny nacisk na unikanie medykamentów, jeśli nie były absolutnie konieczne, i nie muszę chyba dodawać, że odradzałem pacjentom leczenie się we własnym zakresie. Ten uderzający rozdźwięk między świadomością intelektualną z jednej strony a samokontrolą emocjonalną i behawioralną z drugiej jest jedną z charakterystycznych cech osób z zespołem deficytu uwagi.
Pomimo owego impulsywnego działania wierzyłem, że widzę światło na końcu tunelu.Problem był oczywisty, lekarstwo wybitnie proste: niektóre części mojego mózgu przez połowę czasu znajdowały się w letargu, rozwiązanie sprowadzało się więc do wybudzeniaich ze snu. Wtedy kontrolę mogłyby przejąć „dobre” części mojego mózgu – te spokojne, zdrowe, dojrzałe i uważne. Tak się jednak nie stało. W moim życiu niewiele się zmieniło. Dowiedziałem się o sobie tego i owego, ale to, co było we mnie dobre, takim pozostało,a to, co było złe, nie zmieniło się ani odrobinę. W niedługim czasie ritalin wpędził mnie w depresję. Deksedryna, środek pobudzający, który został mi następnie przepisany, uczynił mnie uważniejszym i pomógł w… pogłębianiu mojego pracoholizmu.
Odkąd postawiono mi diagnozę, stykałem się z setkami dorosłych i dzieci z zespołem deficytu uwagi. Uważam obecnie, że rola lekarzy i przepisywanych na receptę lekarstw w terapii ADD została wyolbrzymiona. To, co zaczyna się jako problem o charakterze społecznym i rozwojowym, zostało niemal w stu procentach sprowadzone do medycznej dolegliwości. Nawet jeśli w wielu przypadkach leki rzeczywiście pomagają, rekonwalescencja, jakiej wymaga ADD, nie przypomina dochodzenia do siebie po innej chorobie. Jest to proces stawania się całością, którego znaczenie nieprzypadkowo leży u źródła terminu „zdrowieć”.
W schorzeniu nazwanym zespołem deficytu uwagi bezsprzecznie mamy do czynienia z nieprawidłowym funkcjonowaniem mechanizmów neurofizjologicznych. Nie wynika z tego jednak, że wszelkie problemy umysłu ADD da się wyjaśnić za pośrednictwem biologii zaburzeń w poziomach substancji neurochemicznych czy krótkich spięć w ścieżkach neuronalnych. Aby dostrzec głębsze znaczenia przejawiające się w zaburzonych sygnałach nerwowych, niespokojnych zachowaniach i psychologicznym zgiełku, któremu nadano miano ADD, potrzeba cierpliwych i pełnych wyrozumiałości dociekań.
Troje moich dzieci również ma zespół deficytu uwagi – wynika tak nie z moich diagnoz, ale z ocen, jakie otrzymały w klinice. Jedno z nich zażywało leki, które przynosiły zauważalną poprawę, obecnie jednak żadne tego nie robi. W świetle tak mocnych przesłanek wynikających z rodzinnej historii schorzenia może stanowić zaskoczenie, że w odróżnieniu od wielu innych osób nie uważam ADD za przypadłość o niemal czysto genetycznym podłożu. Nie postrzegam go jako trwałego, dziedzicznego zaburzenia mózgu, lecz fizjologiczną konsekwencję życia w określonym środowisku oraz kulturze. Człowiek może zeń wyrosnąć pod wieloma względami i w dowolnym wieku. Pierwszy krok polega na odrzuceniu przyjętego modelu choroby oraz poglądu, że farmaceutyki mogą dać w niej coś więcej niż tylko częściową i prowizoryczną ulgę.
Od niedawna zespół deficytu uwagi otacza nimb tajemnicy, ale – wbrew opiniom wielu ludzi – nie jest to nowe odkrycie. W takiej czy innej postaci zespół ten jest rozpoznawany w Ameryce Północnej od 1902 roku; jego współczesne leczenie farmakologiczne przy użyciu psychostymulantów ma ponad sześćdziesięcioletni rodowód. Nadawane ADD nazwy i dokładny opis schorzenia przechodziły kilka mutacji. Jego obecna definicja została zamieszczona w czwartym wydaniu Diagnostic and Statistical Manual, uchodzącym za swoistą biblię i encyklopedię Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego.
Podana w DSM IV definicja zespołu deficytu uwagi opiera się na przejawach zewnętrznych, a nie znaczeniu emocjonalnym w życiu danego człowieka. Popełniono w niej faux pas, nazywając owe zewnętrzne przejawy „symptomami”, choć słowo to w terminologii medycznej oznacza odczucia własne pacjenta. Przejawy zewnętrzne, bez względu na ich nasilenie, są w tym przypadku „oznakami”. Ból głowy jest symptomem. Wychwycone przez stetoskop lekarza szmery w klatce piersiowej są oznakami. Kaszel jest zarówno symptomem, jak i oznaką. W DSM posłużono się językiem oznak, ponieważ światopogląd medycyny konwencjonalnej nie zna języka serca. Jak powiedział psychiatra dziecięcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, Daniel J. Siegel: „DSM zajmuje się kategoryzacją, a nie bólem”.
Tymczasem ADD ma wiele wspólnego z bólem, obecnym u każdego dorosłego i młodego człowieka, jakiego badałem. Dźwigany przez nich głęboki ból emocjonalny daje się wyczuć w spuszczonym wzroku lub nieobecnym spojrzeniu, szybkim, rwanym toku mówienia, napiętej postawie ciała, podrygiwaniu stóp, niespokojnych dłoniach oraz nerwowym, samokrytycznym poczuciu humoru. „Boli mnie każdy aspekt życia” – powiedział mi trzydziestosiedmioletni mężczyzna podczas drugiej wizyty w moim gabinecie. Ludzie są zaskoczeni, gdy po krótkiej wymianie zdań wyczuwam ich ból i rozumiem chaos i pełną konfliktów historię emocji. „Mówię także o sobie” – tłumaczę im.
Czasami żałuję, że tak zwani eksperci i medialni znawcy, którzy negują istnienie zespołu deficytu uwagi, nie spotkali się choćby z kilkoma poważnie dotkniętymi tym schorzeniem dorosłymi, którzy przyszli do mnie na terapię. Osoby te, mężczyźni i kobiety, po trzydziestce, czterdziestce i pięćdziesiątce, nie umieją długo utrzymać się w żadnej pracy ani w zawodzie. Niełatwo angażują się w znaczące relacje, nie mówiąc już o pozostaniu w nich. Niektórzy nigdy nie byli w stanie przeczytać książki od deski do deski, a inni nie zdołali wysiedzieć całego seansu w kinie. Ich nastroje wahają się od apatii i przygnębienia do nadmiernego pobudzenia. Talenty twórcze, jakimi zostali obdarzeni, leżą odłogiem. Są bardzo sfrustrowani sytuacjami, które uważają za swe porażki. Ich samoocena tonie na dnie głębokiej studni. Najczęściej trwają w przekonaniu, że ich problemy są pokłosiem prostych, lecz nienaprawialnych wad osobowości […]
Dr Gabor Maté, Rozproszone Umysły… 2023, fragment.
Dr Gabor Maté jest emerytowanym lekarzem, który przez 20 lat najpierw pracował w przychodni rodzinnej, a potem na oddziale opieki paliatywnej. Następnie przez ponad dekadę zajmował się osobami uzależnionymi od narkotyków i chorymi psychicznie w dzielnicy Downtown Eastside w Vancouver. Napisał cztery książki wydane w 25 językach. Jest również popularnym mówcą cenionym ze względu na swoją wiedzę na temat uzależnień, traumy, rozwoju dzieci oraz powiązań między stresem a chorobami.










































