
Wtorek, 05.04.2016
2 kwietnia minął jak każdy inny dzień. Choroba ze Staśka i Piotrka przeszła na mnie ze zdwojoną siłą. Jest to jakiś nieznany szczep dżumopodobny, który nie pozwala mi normalnie funkcjonować. Toczy mnie gorączka. Co godzinę doświadczam dziwnych zjazdów – takie odpływanie, nie mogę dokończyć żadnej pracy, bo w trakcie zasypiam. Zdążę wyszykować Piotrka do szkoły, siadam do pracy – i już mija 4 godziny jak śpię – doprawdy dziwne uczucie, nie życzę…
Mam w tym jednak doświadczenie, kiedy Piotrek miał 4 miesiące zaczęły się problemy ze snem. Spał tylko w wózku w dzień, a w nocy budził się co godzinę. Po 4 dniach takiej jazdy zasypiałam w kolejce przy kasie. Gorzej było gdy poszedł do zerówki. Wtedy trzeba było zachować jasny umysł do nauki… a spać się chciało. Umiałam wytrzymać nawet 3 doby i w czwartej uczestniczyć w nienagannym makijażu – w kolejnym wezwaniu ze szkoły pt.: „Proszę mi wytłumaczyć dlaczego Piotrek nie pracuje na lekcji?!”… Nauczyłam się odsypiać praktycznie wszędzie, czasem wystarczyło tylko 15 minut…
Wracając do Piotrka – weekend miał udany, przez dwa dni przychodzili po niego chłopcy z klasy i zabierali go na kosza lub na kebaba – chociaż skończyło się jak zwykle McDonalds’em. Tak czy siak dobrze się bawił w czasie kiedy ja, J. i Stasiek sponiewierani byliśmy chorobami – Piotrek szalał jak młody bóg. W naszym mieście raczej nikt nie załapał świecenia na niebiesko, a może nie zauważyłam…