Chorwacja, Potoćnica, Wyspa Pag, 01.07.2016
Wczoraj kibicowaliśmy siedząc w knajpie u Adama – Chorwata, który ma swój pensjonat dwa kroki od naszego nad samym brzegiem Adriatyku. My jesteśmy u Mariana.
Pierwszy raz zamiast entuzjastycznych wrzasków Polaków – śledziliśmy zmagania naszych „Orłów” w towarzystwie Czechów, Anglików, Słowenów- oraz Chorwatów. Wyczuwało się szacun dla naszych. Zatem na ten, krótki moment należeliśmy do jednej drużyny. Znalazła się też, jedna rodzina z Polski – jak to zawsze bywa na końcu świata – ta, żeby było śmieszniej była z naszego miasta. Zupełnie nieznana. Atmosfera była super. Zawsze miło – kiedy kilka „obcych języków” rozproszonych po dziwnych miejscach łączy się w przyjaznej rozmowie.
Siedzieliśmy sącząc piwa. Piotrek ze Staśkiem jak zwykle Fantę w zestawie z big pizzą – pieczoną w chorwackim piecu przez zięcia Adama – mniam. Adam w tym czasie krążył między krzesełkami i spryskiwał wszystkich preparatem przeciwkomarowym, pytając o zdrowie i wymieniając spostrzeżenia z meczu i nie tylko. Zjednał sobie przychylność Staśka i Piotrka, którzy nie chcą chodzić już do żadnej innej restauracji. Piotrek „zamawia” po angielsku. Stasiek nieźle radzi sobie z angielskim i z chorwackim.
Niestety, Polska przegrała z Portugalią.
Adam zrobił smutną minę.
Stasiek już spał z głową opartą o stół.
Jutro kolejny dzień upałów – a więc pływanie. W powietrzu czuć zapach dojrzewających fig, niekiedy miesza się z zapachem wanilii, miodu i oliwek.Trzeba odganiać się od Chorwatów częstujących w kółko Rakiją (taki ich bimber) albo śliwowicą własnej roboty. Leczy wszystko oprócz śmierci – jak twierdzą. Tłoczą też swoją oliwę – jej smaku nie można opisać. Ta z półek sklepowych nawet jej nie przypomina. Są jeszcze kalmary (lignje) – smażone za każdym rogiem oraz chlebki z pieca uwielbiane przez dzieci… i słodki melon. Ale wino robione przez „naszego” Mariana, bije na głowę wszystkie inne wina jakie miałam okazję próbować kiedykolwiek…
Trzeba uważać również na żółwie wychodzące na jezdnię…