Mimo, że metod i sposobów terapii nam przybywa jak grzybów po deszczu, gwarantując pracę niezliczonej liczbie terapeutów. Jakość tej „pomocy” zawsze budzi u mnie wątpliwości. Większość gabinetów posługuje się starymi metodami dodając do nich fantazyjne nazwy, na które nabierają się skołowani rodzice, zwłaszcza ci nowi, tuż po „diagnozie”. Łykają wszystko jak młode pelikany. Nie byłoby w tym nic złego gdyby te trapie naprawdę działały. Większość pozostawia wiele do życzenia zwłaszcza gdy po roku intensywnych ćwiczeń dziecko nadal nie wykazuje poprawy. Rodzice zapominają, że na początku swojej drogi trzeba udać się do psychiatry (najlepiej niech to będzie neuropsychiatra). Zrobić podstawowe badania, wyeliminować epilepsję, zaburzenia snu czy problemy jelitowe, poddać dziecko podstawowemu badaniu neurologicznemu, później EEG itp. Czasami podanie paru leków – zmienia na lepsze dręczące zachowania i pozwala uniknąć objawów wtórnych – co pomoże dziecku w przyszłości normalnie się rozwijać, bez ingerencji wyimaginowanych terapii i „maszynek” do poprawy koncentracji itp. Wiem ze swojego doświadczenia, że tracimy za dużo czasu na ten „przemysł”, pakując w niego złudne nadzieje. Nie twierdzę, że nie korzystałam z usług gabinetów pedagogiczno-psychologicznych, tak, owszem. Tu mowa o tych prywatnych z górnej półki. Ale po paru miesiącach uświadamiałam sobie fakt o bezsensowności tych działań, i wyrzucaniu pieniędzy w błoto, ponieważ z powodzeniem mogłam te ćwiczenia przeprowadzać z synem w domu. Pod płaszczykiem fachowych metod kryły się zwykłe zajęcia świetlicowe, za które w gabinecie płaciłam krocie. Nie docierało do mnie wtedy, że terapia musi być wielowymiarowa, polegająca na ćwiczeniu wielu kompetencji dziecka, a nie skupianiu się tylko wybiórczo na jednej. W konsekwencji sprzecznych przekazów psychologów i pedagogów, oparłam trapię syna na zwykłym wychowaniu i łataniu dziur- bo jak się bliżej przyglądać pod tajemniczymi nazwami różnych metod kryje się właśnie szerokorozumiane „wychowanie”. Jedyną barierą na tej drodze mogą być tylko niekompetentni rodzice – ale takich ciężko już spotkać.
Nie zrezygnowałam natomiast z usług neurologopedy i wizyt gabinecie neuropsychiatrycznym. Stawiałam nacisk na mowę, mimo ciągłej krytyki wielu osób. Wyćwiczyliśmy ją do perfekcji, pracując bez przerwy przez dobre kilka lat. Ale nie u jakiejś początkującej logopedki, która pyta się na forach co ma zrobić z autystycznym dzieckiem, które nie łapie kontaktu. Tylko u neurologopedy ćwiczącej m.in. dzieci niepełnosprawne z doświadczeniem klinicznym, której nie przeszkadzało, czy syn wpatruje się w ścianę czy w drzwi, czy łapie z nią kontakt wzrokowy, czy nie – bo na to od dawna ma sposoby. Wie jak to robić. wie, że się uda, bo ćwiczyła wcześniej dzieci z porażeniem mózgowym i innymi dramatycznymi chorobami , także osoby dorosłe po udarach i dzieci niepełnosprawne z którymi kontakt jest utrudniony, bo przecież to nie tylko cecha autyzmu. To żeby język pionizował się u mojego syna – trzeba było podawać leki (opisuję to na blogu w postach o farmakoterapii zaburzeń autystycznych), – to skróciło proces terapii mowy. W szkole wystarczyły zajęcia wyrównawcze i kompensacyjne. W domu – odrabianie lekcji wraz ze szlifowaniem mowy i innych czynności – nazwijcie je jak chcecie.
Stąd, ciśnie mi się na usta wniosek – wybierajcie terapeutów z kwalifikacjami, tych z odpowiednią specjalizacją i długą praktyką w zawodzie – to przyspiesza rozwój dziecka dając mu solidne podstawy, naukę w normalnej szkole i szansę na przyszłość. Jeśli chodzi o poradnię pedagogiczno-psychologiczną – jej „pomoc” opiera się głównie na wystawianiu papierka o wydłużonym czasie na egzaminach i sprawdzianach oraz (co niezbędne) zaświadczenia o specjalnym nauczaniu itp. Ale, żeby było śmieszniej by ta instytucja, która rzekomo ma nam pomagać wystawiła tenże świstek – stosowną notatkę do niej musi wykonać psychiatra. Kółko się zamyka. My tracimy znowu czas na kolejne badania: psychologiczne i pedagogiczne (2 dni wyjęte z planu szkolnego, które w stresie z synem uzupełniamy, bo badanie tylko w godzinach rannych). Wnioski z tych badań można wysyłać do pajacyków – zawsze mijają się z rzeczywistością. Mimo, że syn „potraktowany” był wysoce kompetentnym testem o finezyjnej nazwie, który aktualnie użyła pani psycholog z panią pedagog. Dowiaduję się więc, że nie potrafi pisać albo liczyć, albo potrafi pięknie się wyrażać – bo nauczyłam go na pamięć opowiadać gdzie był aktualnie na wakacjach, by w szkole szybko „załatwił” temat na godzinie wychowawczej, bo te pogadanki, dla autyków – zawsze męczące itp. A na koniec, wręczając opinię ze wzruszeniem, pani pedagog stwierdza: – „Musicie go kochać i wychowywać takiego jakim jest”. – Alleluja!
Po dwóch dniach zmuszania syna do rozwiązywania testów ( i tak co roku w naszej poradni), które niczego nie zmieniają a nieziemsko go drażnią – bo panie „specjalistki” zwracają się do niego jak do dziecka specjalnej troski. Pyta się po co to wszystko przecież dobrze się uczy? Po wszystkim. Pani wręcza mi adresy swoich logopedek i pedagogów godnych uwagi i adres do jakiejś placówki autystycznej, i że dobrze by było wysłać syna na delfinoterapię, zapisać do fundacji itp. . . . -przecież można zrobić sobie wakacje dla całej rodziny. Pani jest w temacie – bo od lat zajmuje się autystami. – „My od lat uczęszczamy do waszej poradni i nikt z psychologów nie zauważył autyzmu?!” Oburzył się mąż. – Nie denerwuj się kochanie, panie wpisywały od zerówki w opiniach: „nieharmonijny rozwój” – to duży worek – autyzm też się tam mieści.
W zaleceniach tejże opinii mamy wskazane – co w praktyce oznacza przymus uczęszczania do szkolnego pedagoga. Szkolny pedagog/psycholog raczy go co tydzień różnymi testami. Z testów nic nie wynika. Nie zadaje jedynego podstawowego pytania: Kto cię dzisiaj w szkole pobił? A kto ci codziennie dokucza? – Pani psycholog lubi tylko i wyłącznie testy. Szkoda bo po szóstej lekcji wracał by z nielicznymi (ale jednak istniejącymi) kumplami do domu. Tak wraca wściekły – sam.
Przypomnę, że z uporem ćwiczył mowę przez ostatnie kilka lat wraz z bolesnymi zastrzykami z celebrolisyn i innymi lekami, o których, żadna opinia się nie wyraża, nie wpisywały farmakoterapii w historię „choroby” Piotrka – bo dla nich jak dla większości autyzmu się nie leczy farmakologicznie chociaż miały szkolenia w tym zakresie prowadzone przez naszą psychiatrę zwłaszcza jeśli wraz mową i innymi sprawnościami – dalej stoją w miejscu.
Jak już wspominałam – autyzm nadal pozostanie autyzmem – długa droga przed nami -dlatego należy wybierać tylko wykwalifikowane osoby do pomocy naszym dzieciom. Nie twierdzę, że wasz psychiatra wam pomoże – ale wiem, że ma wiedzę na temat mózgu i trudności rozwojowych większą niż nauczycielka pedagog czy psycholog w poradni pedagogicznej wychwyci niuanse, których my sami nigdy nie dostrzeglibyśmy. Wasze dziecko to nie królik doświadczalny. Tyle samo zapłacicie za usługi laika i profesjonalisty w swoim fachu – ci drudzy nie muszą się reklamować i omijają fora.